Kaohsiung - ostatni cel podróży, najdalej wysunięty na południe. Bardzo ciągnęło mnie do największego muzeum Buddy - Fo Guang Shan, gigantycznego kompleksu z muzeum w centrum, które otaczają wieże, świątynie, pawilony, a wśród nich 100 metrowy posąg Buddy!
Nocleg w Kaohsiung znalazłam przez couchsurfing i miałam szczęście poznać Kiwi - szalenie gościnnego studenta, który wygląda wyjątkowo młodo jak na swój wiek (Kiwi jest starszy ode mnie o rok : ) Po nocach spędzonych w hotelach kapsułkowych dostałam swój własny pokój po siostrze Kiwi i z własną łazienką, a na powitanie czekał na mnie talerzyk z owocami. Sama nie pamiętam ile razy powtórzyłam tego dnia "sie sie" (dziękuuuję!)
Tego samego dnia pojechałam spotkać się Karoliną, studentką Filologii Chińskiej w Kaohsiung, która pokazała mi prześliczny port i mniej znane uliczki nocą. Przedreptałyśmy cały wieczór docierając do akademika Karoliny, wybudowanego na leśnym wzgórzu zaraz obok plaży. Widoki równie zadziwiające co sąsiedztwo - regularnie, na parapecie jej pokoju, siadają makaki i z zapałem stukają w szybkę, żeby upomnieć się o jedzenie. Dokarmianie i otwieranie okien raczej nie wskazane :)
Następnego dnia wybraliśmy się z Kiwi i jego kolegą do wspomnianego muzeum Buddy. Wnętrze okazało się gigantyczne, jednak ekspozycji samej w sobie nie było dużo - największe działanie na mnie miała przestrzeń w budynku i na placu.
Oprócz zwiedzania mieliśmy jeszcze jeden cel - spróbować miejscowego makaronu z mlekiem sojowym! Po słonej przystawce z tofu w różnej formie (słonej, delikatnej z warzywami, z sosem) dostaliśmy ogromną porcję makaronu z wodorostami i sosem z mleka sojowego, przedziwne i przepyszne połączenie :>
Podczas drogi do domu dopadł nas tak intensywny deszcz, że buty suszyłam przez następne 2 dni! Mam nadzieję, że czytają to też jakieś łasuchy - najlepsza część dnia na Tajwanie to obiad około 19-20, na który codziennie czekałam z ogromną ciekawością :> Mało kto jada w domu, najczęściej je się w barach i restauracjach wraz z tłumem innych klientów, głodnych swojej codziennej porcji pyszności.
Moim ulubionym miejscem stały się bary samoobsługowe - jedzonko wygląda przepysznie i można spróbować wszystkiego, co zapowiada się obiecująco. Pani sprzedawczyni nie używała wagi i oceniała wielkość porcji na oko - mój obiad kosztował 50 dolarów tajwańskich, czyli prawie 6 złotych. Nie mam pojęcia, co dokładnie zjadłam, ale było pyszne :>
Wśród owoców też można wybierać i przebierać! Pomarańczowe pomidorki smakują jak truskawki, gruszka na dole jest zielonym grejpfrutem a różowe cudo po prawej to smoczy owoc (smakuje podobnie jak kiwi, tylko różowe).
Byłam zachwycona ilością ziwierząt na Tajwanie - najczęściej były to psy w rozmiarze kieszonkowym, które przypominały maskotki. Nie są też zbyt ruchliwe, czasem ciężko mi było rozróżnić: czy dziecko koło mnie ma na rękach pluszaka, czy zaspanego pieska.
Na ulicach można też spotkać dużo bezdomnych psów, jednak lepiej ich unikać ( koleżanka została kiedyś przez jednego ugryziona bez żadnego powodu). Kotom zdecydowanie nie jest lekko w takim klimacie, wygalanko jest idealną metodą, żeby ułatwić im życie w upale.
Niektórzy nie mają problemu z klimatem - pająki mają się bardzo dobrze i ich rozmiary pokazują, że żyje się im na Tajwanie nienajgorzej (całe szczęście nie ma tu pająków włochatych).
Chwila na przerabianko :> Herbata z mlekiem jest serwowana z prawdziwym namaszczeniem, osobno esencja, mleko i woda.
Moim ostatnim przystankiem było z powrotem Taipei na noc przed wylotem - zatrzymałam się u Yves'a, którego kolegą jest kolega koleżanki z Krakowa, dla którego miałam przywieźć do Polski telefon, którego zapomniał z Tajwanu. Taką drogą koleżeństwa trafiłam do mieszkania, gdzie Yves mieszka razem z rodzicami i bratem.
W salonie można odnaleźć większość ich zabawek z dzieciństwa, pamiątek i dewocjonaliów (katolicy na Tajwanie są zdecydowaną mniejszością)
Yves wraz z jego ulubionymi maskotkami Husky, które zbiera od dzieciństwa. Jego pokój wypełniony jest oryginalnymi strojami i kostiumami, które wykorzystuje w modowych sesjach zdjęciowych, które organizuje razem ze znajomymi fotografami.
Moje największe zaskoczenie - Yves uczy się polskiego!
Tak właśnie skończyły się moje dwa tygodnie na bajkowej wyspie. Po 14 godzinach w samolocie i 10 godzinach na lotnisku w Pekinie doleciałam do Warszawy - w sandałach, z sojową przekąską w kieszeni i głową pełną wschodnich rozmaitości. Dziękuję wszystkim i każdemu z osobna, kogo miałam okazję spotkać podczas dreptania - nie mam słów wdzięczności za podzielenie się kawałkiem waszej codzienności i poświęcony czas. 谢谢 ♡
Podziwiam Cię za całą tą podróż :) Ja bym się nie odważyła, chyba, że jechalibyśmy całą ekipą :) Trochę przeraża mnie ten stojący piesek - niby mordeczkę i muszkę ma uroczą, ale potem wygląda jak jakiś klocek xD Nie wiem skąd mi się to wzięło ;D
ReplyDeleteHahaha ciekawe porównanie :D Dziękuję Kasia!
Delete