Podreptane! Wyjazd był długoterminowym marzeniem, które spełniło się złożeniem kilku szczęśliwych przypadków. A skąd pomysł? Azją zachwycałam się od dzieciństwa, a zauroczyła mnie jeszcze bardziej po poznaniu w Niemczech Liu Chia-Hsiu (Jessie). Ta fantastyczna osóbka opowiedziała mi tyle o swojej kulturze i dała mi spróbować takich pyszności podczas swojego pobytu w Europie, że w perspektywie wyjazdu wakacyjnego miałam w głowie tylko jedną wyspę. Tajwan!
Plan wycieczki był rozplanowany w każdym punkcie – mapki, filmiki Krzysztofa
Gonciarza, rozpiska w Excelu. Oczywiście już na miejscu plany zaczęły tworzyć
się na bieżąco i trafiłam w 4 genialne miejsca, które podzieliły wyjazd na konkretne etapy.
Pierwszy tydzień spędziłam w stolicy – Tajpej. Miasto jest prze – przeogromne,
przedziwne, prze ciekawe i przepełnione ludźmi, zapachami i kolorami. Ulice w
stolicy są sakramencko zróżnicowane – od ultra szerokich czteropasmowych dróg z
nowoczesną architekturą przeskakuje się w wąskie ścieżki z blaszanymi domkami.
Pogoda jest równie nieokrzesana: ulewne deszcze mieszały się z dniami tak
upalnymi, że aparat parzył w palce,
a wilgoć była okrutna. W takim klimacie wentylatory stają się najlepszymi
przyjaciółmi człowieka, wszyscy trzymali się ich blisko.
Na samym początku chciałam podziękować mojej przewodniczce, gospodyni i autorce większości hasających zdjęć, która pomagała mi odnaleźć się w nowej rzeczywistości i cierpliwie znosiła wszystkie moje akty niesubordynacji i chwilami zbyt europejskiego stylu bycia. Hsiu, możliwe że po przejściu przez translator te podziękowania nabiorą nowego znaczenia, 谢谢!
Zieleń na Tajwanie zdaje się żyć swoim życiem - rośliny są cudne, owoce gigantyczne, a drzewa często mają zawieszone tabliczki z wygrawerowanymi serduszkami albo zwyczajnie namalowanymi. Wilgoć jest tak ogromna, że korzeniom jest równie dobrze na zewnątrz.
Memorial Czang Kai-Szeka, ogromny budynek pokroju świątyni azteckiej ze schodami i gigantycznym posągiem na piedestale, przed którym regularnie zmieniają się wartownicy - ciekawy pokaz musztry i dyscypliny.
Jedzonko! To, co większość turystów lubi najbardziej. Wszędzie. O każdej porze. Zdecydowaną podstawą kuchni Tajwańskiej jest makaron i ryż, wieprzowina, warzywa, owoce i wodorosty. Zielenina jest tak różnorodna i obfita, że naprawdę jest w czym wybierać! Mi wyjątkowo posmakował smak tutejszej wieprzowiny, bardzo bardzo drobnej, w mocno doprawionym sosie. Z makaronem, ryżem, glonem - do wyboru, do koloru!
Odnośnie kolorów, to nawet arbuzy są tutaj inne.
Smaków chipsów można znaleźć tyle, ile się akurat wymarzy. Od glonowych po czekoladowe, z limonkowymi po drodze.
Pierwszą rzeczą, jaką skosztowałam na Tajwanie, była sałatka na lotnisku. Na opakowaniu wyglądała jak brązowy ryż z orzechami i to samo powiedziała sprzedawczyni (albo tak mi się zdawało). Po otwarciu opakowania na talerzyku znalazłam owszem, orzechy, sezam, ale zamiast makaronu patrzyły się na mnie małe rybki.
Nowe smaki! Bardzo popularną przekąską jest jajko gotowane w specyficznym sosie pachnącym cynamonem i ostrymi przyprawami na bazie sosu sojowego - jajka gotują się cały dzień i są całkowicie brązowe w środku. Takie jajko można kupić prawie w każdym supermarkecie i kosztuje nieco ponad złotówkę. Obok najlepsze ciasto, jakie próbowałam - drożdżówka z majonezem, cebulką i kruszonką z wieprzowinki.Naprawdę, cudo!
Kojarzycie parowce? Tutaj też są, tyle że z nadzieniem z czerownej fasoli i w kształcie... no właśnie.
Chyba jedyna rzecz, która mi kategorycznie nie smakowała. Ciastko z ryżu z nadzieniem z fasoli, które miało konsystencję ślimaka. Według mnie smakowało podobnie, ale jest lokalnym przysmakiem więc nie będę dyskutować :>
Przez tydzień w stolicy zatrzymałam się u Jessie na mieszkaniu, które wynajmowała od pary fantastycznych kociarzy. Bardzo sympatyczna para mieszka z dwójką kotów, z czego ten większy objętościowo jest zdecydowanie królem na swoim terytorium. Można z nim spokojnie porozmawiać na miauczenie, ale jeśli nie zwróci się na niego wystarczającej uwagi to odwdzięczy się ugryzieniem w łydkę.
.Główna atrakcja pobytu w Tajpej - sesja przepięknej pary w plenerze i studiu ♡
Studio przerosło moje najskrytsze marzenia - działaliśmy głownie w białej sali z oknem, ale ta ściana z kwiatów...
Świątynia Longshan - najważniejsza w Tajpej i czarująca różnorodnością świątynia bóstw buddyjskich, taoistycznych i konfucjańskich. Tajwańczycy uwielbiają jeść, więc żeby oddać cześć bogom dzielą się tym, co najlepsze - na ogromnych stołach znajdują się ulubione potrawy wyznawców. Bóstwa zjadają sobie to, na co mają ochotę - po dniu modlitwy jedzenie wyrzuca się lub zabiera z powrotem ze sobą.
W mieście różnych kultur i religii udało mi się dotrzeć w niedzielę na chrześcijańską mszę po angielsku. Palenie świec jest mocno związane z azjatyckim poczuciem wiary, po skończonej mszy do świecznika ustawiła się gigantyczna kolejka.
Ciasto naleśnikowe z nadzieniem z owoców lub z czekolady, na targu ulicznym jedzenie jest przygotowywane przy kliencie - zapachy i widok, coś niesamowitego!
A ciastko było genialne :>
Toalety publiczne nieco różnią się od tych europejskich : )
Night Market! Pojechałyśmy do dzielnicy Shilin żeby zobaczyć jeden z tych najbardziej znanych. Jako że w dzień jest tak gorąco, większość sklepów jest czynna do 21, a życie towarzyskie zaczyna się dopiero po zachodzie słońca. Nocne markety są miejscem kumulacji atrakcji na Tajwanie - można tu kupić i spróbować dosłownie wszystkiego. Gwar, ruch, aromaty i smaki - ciężko skupić wzrok na czymkolwiek!
Mięsko, mięsko i jeszcze raz wieprzowinka!
Tak, wieprzowinka. Psy i koty są tutaj wielbione, nie jadane.
Po dniu próbowania i podziwiania cudów Tajpej człowiek marzy o zjedzeniu czegoś ciepłego. Zamawianie jedzenia w restauracjach odbywa się bez kontaktu z kelnerem - wszystko notuje się na gotowych karteczkach i wymienia na potrawę przy wyjściu, gdzie jedzenie jest wydawane równocześnie ludziom na ulicy, jak i klientom wewnątrz.
Tajwańskie metro - szybko, sprawnie, bez kontaktu wzrokowego.
Chociaż jakieś oczko się złapie :>
Wieczorem życie na Tajwanie przyśpiesza. Ludzie mają w sobie tyle pozytywnej energii, że po ciężkim dniu pracy naprawdę chcą się przejść na spacer, zjeść razem w mieście albo przesiedzieć wieczór przy herbacie i rozmowie. Miasto nocą ożywało, a ja ożywałam po przywitaniu się z wiatraczkiem w pokoju - najpiękniejsza nagroda po całym dniu dreptania :)
Zamiast "dreptanie", to ciągle czytałam "deptanie" xD Dopiero słowo ,,podreptane" mnie oświeciło.
ReplyDeleteWspaniała relacja, a zdjęcia jeszcze cudowniejsze :) Już chyba Ci kiedyś pisałam, że uwielbiam Twoje zdjęcia reportażowe. W niezwykły sposób oddajesz na nich klimat i kulturę danego miejsca.
Kurcze, kusisz tym jedzonkiem. Dzisiaj cały dzień mam na coś smaki, a tu tyle pyszności ;)
Tosiu, super reportaż :) Czekam na następne ! :)
ReplyDelete